Objęła pani urząd prezydenta miasta w sytuacji nadzwyczajnej, po tragicznej śmierci Pawła Adamowicza, a związane z nią kontrowersje w pewien sposób zderzyły panią z aktualną polityką krajową. Toczy pani z rządem ciężkie boje o rocznice i o historię, o własność terenu Westerplatte, o Muzeum II Wojny Światowej, o ECS, o tablice z postulatami, o demokrację wreszcie. Dobrze się pani czuje w tej roli?
Teza o bojach toczonych z rządem jest trochę fałszywa, w każdym razie ja się z nią nie zgadzam. Jeśli na czołówkach gazet pojawia się temat związany z Westerplatte czy z ECS, to nie jest tak, że prezydent miasta nie zajmuje się miejskimi sprawami. Tematy wymienione przez pana to też są sprawy gdańskiego samorządu. A z prasą zwykle jest tak, że jakiś wycinek, jakieś pojedyncze zdarzenie staje się tematem medialnym, ale nie dostrzega się 90 proc. naszej pracy. Gdybym jednak nie załatwiała tych 90 proc. codziennych spraw, to dopiero byłby temat dla mediów!
Jeśli mnie pan pyta, czy dobrze się czuję w roli samorządowca, to odpowiedź brzmi: tak, choć jest to ciężki czas dla samorządów. Oczywiście, okoliczności, w których zostałam prezydentem miasta, dla nikogo nie byłyby łatwe. Pracowało mi się bardzo dobrze na stanowisku zastępcy prezydenta, tworzyliśmy z prezydentem Adamowiczem zgraną drużynę. Ale życie potoczyło się inaczej. Dzisiaj jako prezydent miasta w roku 30. rocznicy istnienia samorządu czuję się słabo, podobnie jak moi koledzy samorządowcy. Spotykam się z wieloma z nich – z prezydentami, starostami, wójtami, czujemy się wspólnotą reprezentującą sprawy naszych mieszkańców, ale – niestety – nasz głos nie jest wysłuchiwany przez rządzących. To jest największe wyzwanie.
Ostatnio zostało powołane stowarzyszenie Samorządy dla Polski, które – jak donoszą media – ma pełnić rolę kośćca dla ruchu Rafała Trzaskowskiego, ruchu stricte politycznego i opozycyjnego wobec aktualnych władz państwowych. Obawiam się, czy nie oznacza to wciągnięcia samorządu w wojnę polityczną, bo są też samorządowcy, którzy nie podzielają poglądów twórców stowarzyszenia.
Mówi pan o ruchu, który powołaliśmy w 40. rocznicę podpisania Porozumień Sierpniowych. To stowarzyszenie ma być płaszczyzną do wspólnego działania samorządowców, bo takiej nie znajdujemy w samorządowych korporacjach. Jestem w Radzie Programowej tego stowarzyszenia. Oś, wokół której ruch jest zbudowany, stanowi 21 tez ogłoszonych w Gdańsku 4 czerwca ubiegłego roku. Głos stowarzyszenia Samorządy dla Polski może być postrzegany jako polityczny tylko w tym sensie, że będziemy starali się reprezentować interesy całego samorządu. Jesteśmy bardzo krytycznie nastawieni do złych działań, jakie dzisiaj wobec samorządu terytorialnego podejmuje władza centralna. Natomiast nie będziemy uczestniczyć w toczącej się walce politycznej, bo na to nie umawialiśmy się z kolegami i koleżankami.
Biorąc pod uwagę fakt, że mamy na scenie politycznej ostrą polaryzację, to stowarzyszenie może być tak postrzegane. Ale zostawmy ten wątek, bo w pani wypowiedzi pojawiła się ciekawsza kwestia dotycząca roli organizacji samorządowych. Czy korporacje samorządowe nie do końca sprostały swojej roli, skoro potrzebna jest nowa organizacja?
Mamy kilka korporacji działających na rzecz określonych kategorii samorządu – dla gmin wiejskich istnieje Związek Gmin Wiejskich RP, dla metropolii – Unia Metropolii Polskich, jest Związek Powiatów Polskich i inne. Najliczniejszy jest Związek Gmin Wiejskich RP, co wynika z liczby takich gmin w Polsce, natomiast metropolii zrzeszonych w UMP jest już zaledwie 12, a Związek Województw RP liczy tylko 16 członków. Każda z korporacji koncentruje się na interesach swoich członków i w tym sensie działają bardzo dobrze pod względem merytorycznym. Nam natomiast zależy na tym, żeby ostrzej postawić kwestie, które są wspólne dla wszystkich korporacji. Ktoś to musi zrobić, skoro nie wszystkie postulaty są tak samo ważne dla każdej z nich.
To fakt, że każda z korporacji reprezentuje interesy swoich członków, ale wszystkie razem reprezentują samorząd w Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu Terytorialnego działającej na podstawie ustawy, gdzie mają możliwość artykulacji wspólnych interesów samorządu. Czy uważa pani, że ten mechanizm nie działa?
Bardzo bym chciała, żeby Komisja Wspólna wypełniała zadania przewidziane dla niej ustawą, ale po prostu tak nie jest. Owszem, spotkania Komisji odbywają się regularnie, ale kluczowe ustawy i przepisy wchodzą w życie bez uzgodnień. Tak stało się z przepisami ważnymi dla wszystkich, którzy mają coś wspólnego ze szkolnictwem, bo są rodzicami, dziadkami, nauczycielami. Rozporządzenie regulujące zasady powrotu dzieci i młodzieży do szkół zostało podjęte bez jakiejkolwiek konsultacji, bo jednego dnia zostało opublikowane, a podpisano je niecałe 24 godziny później. W efekcie zespół opiniujący strony samorządowej KWRiST zebrał się, aby rozporządzenie ocenić, kiedy ono było już podpisane i ogłoszone. To jest farsa. Obecnie, pod pozorem walki z pandemią, zmieniane są bez konsultacji bardzo różne, często groźne, przepisy. Na przykład „bezkarność plus”, jak media nazywają projekt przepisów zdejmujących odpowiedzialność z urzędników centralnych za działania niezgodne z prawem. Tak więc Komisja Wspólna spotyka się, ale z tych spotkań nic nie wynika.
Zgadzam się, że Komisja działa źle, ale trochę inaczej identyfikuję problem, bo wydaje mi się, że w tej sprawie samorządy są same sobie winne. Aprobując to, że w ciągu dwóch godzin posiedzenia, w którym uczestniczy nawet do stu osób, rozpatruje się 40 punktów porządku dziennego, w ogromnej większości nieistotnych, samorządowcy zgodzili się, że to ciało stanie się fasadowe i posłuży rządom do rozgrywania ich. Za czasów Hanny Suchockiej, kiedy nie było jeszcze ustawy o Komisji Wspólnej, samorządowcy spotykali się w wąskim gronie w gabinecie pani premier, aby dyskutować o sprawach najważniejszych. Tam zapadały decyzje. W dzisiejszych warunkach komisji niczego nie uda się osiągnąć.
Ma pan rację. Tylko powstaje pytanie, ile w tym winy samorządu i czy tylko samorząd jest winien? Właśnie z powodu nieefektywnego działania Komisji Wspólnej w ubiegłym roku wnieśliśmy do agendy debaty publicznej 21 tez samorządowych. Można się z nimi zgadzać, nie zgadzać, dyskutować, ale mocno wierzyliśmy w to, że w roku 30-lecia samorządności dyskusja ustrojowa będzie potrzebna. Jednak do takiej dyskusji potrzeba partnera, zwłaszcza takiego, który ma w ręku wszystkie uprawnienia i zdolność podejmowania decyzji.
Wierzę, że jako stowarzyszenie możemy wywierać wpływ na rząd. Samorządowcy w swoim środowisku od dłuższego czasu dyskutowali o utracie dochodów w ubiegłym roku z tytułu podatków, w tym z powodu pandemii. I ten nasz nacisk spowodował, że pojawił się Fundusz Inwestycji Samorządowych, o którym mogę powiedzieć, że jest w porządku. Choć uszczerbek dochodów w przypadku Gdańska wyniósł około 250 mln zł, a z Funduszu na nasze konto trafiło ponad 80 mln, to i tak się cieszę, bo ubytek jest mniejszy. Okazuje się, że zorganizowane formy nacisku, lobbing, przekonywanie opinii publicznej, są skuteczne.
Czy to oznacza, że czas samorządu skoncentrowanego wyłącznie na lokalnych zadaniach oraz czas apolitycznego lobbingu korporacji reprezentujących samorządy minął bezpowrotnie?
Myślę, że tak nie będzie. Jestem przekonana, że siła tkwi we wspólnym działaniu. Nie zamierzamy odbierać zadań korporacjom samorządowym, tym bardziej, że do Komisji Wspólnej stowarzyszenie nie będzie zapraszane. Nam bardziej chodzi o zwiększanie nacisku na rząd i na udziale problematyki samorządowej w debacie publicznej.
W jaki sposób stowarzyszenie chce wpłynąć na rządzących, by uważniej wsłuchali się w głos samorządowców?
Zarząd stowarzyszenia zebrał się w tej sprawie już dwukrotnie, ale ja nie jestem członkiem zarządu, nie chcę się więc konkretnie wypowiadać. Wydaje się, że trochę narzędzi mamy, choć nie tak wiele jak strona rządowa. Dla mnie najważniejszym wyzwaniem jest przekazanie opinii publicznej w naszych wspólnotach lokalnych, co jest rzeczywistym zadaniem samorządu, które zadania są niedofinansowane i z czego musimy zrezygnować. Czuję, że my, samorządowcy, znaleźliśmy się w klinczu, bo mieszkańcom wydaje się, że władza prezydenta sięga daleko, że odpowiadam za policję, straże pożarne, drogi itd., a przecież tak nie jest. To zderzenie możliwości działania z określonymi prawem kompetencjami czy z ograniczeniami finansowymi jest ogromną barierą w kontaktach z mieszkańcami.
Powiem to z pewną dezynwolturą, może to dobrze, że doszło do takiego kryzysu i napięcia między samorządem a rządem, bo może samorządowcy wreszcie wykorzystają ten potężny instrument, jakim jest posiadanie w swoich rękach oświaty i szkół. Że wreszcie zaczną edukować społeczności lokalne, czym jest samorząd, czym rząd, jaką rolę pełnią organy samorządowe, kto ma jakie kompetencje. Skoro dopiero dzisiaj, 30 lat od wprowadzeniasamorząd,u zaczynamy o tym mówić jako o problemie, to znaczy, że samorządy przespały te lata nie biorąc na siebie odpowiedzialności za edukację społeczną.
Jest w tym trochę racji, ale proszę pamiętać, że podstawy programowe są w rękach rządu. W Gdańsku staramy się podejmować takie działania. Kilkanaście dni temu zorganizowaliśmy wiec z okazji Międzynarodowego Dnia Demokracji. Są pewne wartości, jak demokracja, wolność, samorządność, rządy prawa, które potrzebują głębokiej edukacji, uświadomienia oraz nieustającej troski. Nie da się zbudować świadomego społeczeństwa bez tej edukacji, ale – jak mówiłam – nie mamy większego wpływu na program nauczania w szkołach. Owszem, możemy wprowadzić pewną liczbę zajęć dodatkowych, jak w Sopocie, który ma dosłownie kilka szkół – jest tam dodatkowa godzina matematyki. My także wprowadziliśmy pewne dodatkowe zajęcia, ale skala działań dla dużego miasta to zadanie trudniejsze, bo my raczej musimy uważnie patrzeć, gdzie szukać oszczędności i co ciąć. Edukacja obywatelska jest szalenie potrzebna i powinna być kierowana nie tylko do uczniów, a do szerokich grup mieszkańców.
Będę tym przedsięwzięciom kibicował, bo od lat z żalem patrzę, jak samorządowcy nie wykorzystują potencjału i pozwalają na to, żeby szkoły kostniały w swoim przekazie wiedzy o społeczeństwie, że wychodzą z nich absolwenci niemający zielonego pojęcia o tym, jak funkcjonuje nowoczesne społeczeństwo oraz instytucje publiczne. Mam nadzieję, że pani się to uda.
Trzeba pamiętać o możliwościach. Moja córka poszła teraz do klasy siódmej. Widzę, że ma wiele godzin nauki, siedzi w szkole od rana do wieczora, więc byłoby jej trudno znaleźć czas i chęć na dodatkowe zajęcia.
Na koniec pytanie o sprawy miasta: pandemia i zablokowanie gospodarki, szczególnie turystyki, to straty finansowe dla budżetu pogłębione dodatkowymi wydatkami związanymi z sytuacją sanitarną oraz niedofinansowaniem oświaty. Na jaką korektę polityk społecznych oraz inwestycji Gdańsk się zdecydował? Czego będziecie bronić, z czego musicie zrezygnować?
Kiedy wskutek pandemii wprowadzono lockdown, przeszliśmy na ręczne sterowanie i ograniczyliśmy wydatki, gdzie tylko można. Postawiłam urzędnikom zadanie, aby obciąć wydatki bieżące o 15 proc., co się oczywiście nie mogło udać w każdym przypadku, bo w niemal czteromiliardowym budżecie miasta nie ma zbyt wielu luzów. Tegoroczny plan wydatków będziemy korygować o 250 mln zł w dół, z tego o 150 mln w wydatkach bieżących. Wychodząc z takiego poziomu przygotowujemy projekt budżetu na przyszły rok. Niestety, będziemy musieli ciąć inwestycje oraz wydatki zwłaszcza tam, gdzie jako mieszkańcy jesteśmy przyzwyczajeni, że z roku na rok następuje poprawa. Chodzi między innymi o estetykę miasta – nasadzenia kwiatów, utrzymanie czystości na ulicach. Nie chcemy ruszać polityki społecznej, szczególnie programów dedykowanych rozwiązywaniu problemów trudnych, np. polityki senioralnej, ochrony zdrowia psychicznego. To programy niezwykle kosztowne, ale też bardzo społecznie potrzebne. Uważam, że są to problemy ogólnokrajowe i powinien się nimi zajmować rząd. To kolejny przykład, gdzie samorząd musi wyręczać władze centralne.