Gospodarka

Biznes dostrzega, że liczą się nie tylko pieniądze

Władysław Grochowski, były wójt Trzebieszowa, dziś przedsiębiorca, opowiada o dawnej pracy w samorządzie i obecnych działaniach na rzecz ratowania dziedzictwa architektonicznego.

Prezes firmy Arche, która m.in. ratuje i adaptuje zabytkowe obiekty na cele hotelowe i konferencyjne. Niedawno firma odkupiła od poprzedniego właściciela – przy  symbolicznym głosie poparcia ze strony Urzędu Miejskiego w Bytomiu – niszczejącą Elektrociepłownię Szombierki, jeden z najważniejszych zabytków poprzemysłowych Górnego Śląska.

Skąd pomysł na zakup Elektrociepłowni Szombierki?
Znam ten obiekt od lat. Wielokrotnie go odwiedzałem i z każdą kolejną wizytą wyglądał gorzej, porastało go coraz więcej roślin. Poprzedni właściciel kupił EC Szombierki za bezcen, jednak nie prowadził remontu, a budynki niszczały. Zdecydowaliśmy, że trzeba działać.

Jakie są plany?
Przewidujemy tu obiekt wielofunkcyjny – obok hotelu będą sale konferencyjne przystosowane do celów kulturalnych, różne koncepty gastronomiczne, miejsce dla lokalnych organizacji społecznych, rzemiosła, usług – chcemy włączyć w to miejscowych. W każdym z naszych obiektów jest co najmniej jeden animator społeczności, którego rola polega na organizacji wydarzeń z udziałem mieszkańców i samorządu.

Bytom to trudne miasto dla takich działań?
Lubię takie trudne miejsca. Nie jestem tylko hotelarzem, chcę ratować dziedzictwo, przeszłość, szacunek dla poprzednich pokoleń – to wartości, które stoją za takimi decyzjami. Ale wiemy też co zrobić, aby to wszystko później funkcjonowało komercyjnie.

Urząd Miejski w Bytomiu bierze udział w tym przedsięwzięciu?
Tak, i bardzo sobie cenię te współpracę. Władzom miasta zależy na miejscu, gdzie coś się będzie działo. A my finansujemy inwestycję, dzięki czemu samorząd będzie mógł zrealizować swoje zadania bez potrzeby wydawania pieniędzy.

A skąd państwo mają pieniądze na takie projekty?
Nic nie przychodzi łatwo, ale nie mamy problemów z finansowaniem kolejnych projektów. Mamy sporo sponsorów, inwestorów, emitujemy obligacje, wspomagamy się kredytem... Na rynku jest sporo wolnego pieniądza. Mamy raczej problem z formalnościami – to są wieloletnie postępowania. W Bytomiu było łatwo, bo prezydent jest w to mocno zaangażowany, a całe przedsięwzięcie jest nośne społecznie. Biznes zauważa dziś, że liczą się nie tylko pieniądze – myślę, że wpłynęły na to pandemia, wojna w Ukrainie i coraz bardziej widoczna potrzeba ochrony środowiska.

Pierwszym przedsięwzięciem „poprzemysłowym” firmy była rewitalizacja dawnej cukrowni w Żninie. Były obawy, czy się uda?
Był rok 2015. Zostałem sam, nikt nie popierał tego projektu. Banki się wycofały, rodzina też była przeciwna. Nikt nie dawał temu szans, łącznie z naszą księgową. Wziąłem to na siebie, bo obiektowi groziło wyburzenie. Weszliśmy w ostatnim momencie, pomogła nam emisja obligacji za 50 mln zł, wykorzystaliśmy 100 mln kapitału firmy, wstrzymaliśmy nawet niektóre inne inwestycje. No i Żnin otworzył nowy rozdział. W tej chwili obiekt daje najlepsze wyniki ze wszystkich, zatem moja pozycja się wzmocniła.

Skąd pański upór?
To były emocje. Pojechałem, przeczytałem o tym, jak to w ciągu jednego roku (1893–1894 – przyp. red.) miejscowa spółka, Polacy i Niemcy, uruchomiła całą produkcję. To olbrzymia inwestycja, która miałaby pójść do wyburzenia – nie można było do tego dopuścić. Warunkiem zakupu była wtedy 35-procentowa dotacja na rewitalizację z urzędu marszałkowskiego, ale okazało się, że jako dużej firmie dotacja nam nie przysługuje. Mimo to zdecydowaliśmy się na zakup (i właściwe do tej pory nie korzystaliśmy z żadnych dotacji – może i dobrze, bo to czasem psuje i zakłóca konkurencyjność w gospodarce). W każdym razie dzięki Żninowi mogła teraz przyjść kolej na Szombierki i Królewską Fabrykę Papieru w Konstancinie, którą też się zajmujemy.

Czy elektrociepłownia i papiernia to największe inwestycje firmy w zabytkowe obiekty?
Tak, ocalenie samej tylko substancji zabytkowej to w obu przypadkach koszt ok. 300 mln zł. Papiernią w Konstancinie interesowali się już inwestorzy zagraniczni, jednak porozumieliśmy się z właścicielami, a dzięki Żninowi byliśmy gotowi na takie wyzwanie. Często są to ostatnie momenty, bo przyroda już na powrót zawłaszcza teren.

Ale Arche kupuje nie tylko zabudowania poprzemysłowe...
Wszystkie, gdzie poczuję miłość i mam pomysł na drugie życie zabytku. W naszej kolekcji i w przygotowaniu mamy też pałace, dwory, zamki, koszary, ośrodki sanatoryjne, młyn, fabrykę samolotów, fabrykę papierosów, hutę szkła, klasztor, szpital.

Często zdarza się, że trzeba odrzucić obiekt, który byłby do uratowania i mógłby przynieść firmie zysk?
To jest powszechne! Znam kilkadziesiąt takich obiektów i niemal codziennie dostaję informacje o kolejnych. Niemal jakbyśmy mieli monopol w tej kwestii. Często decyduję pod wpływem emocji, ostatnio podpisaliśmy umowę przedwstępną w sprawie warszawskiego Fortu Szczęśliwice (jeden z fortów pierścienia wewnętrznego Twierdzy Warszawa, wzniesiony w latach 80. XIX wieku – przyp. red.). Ostateczną decyzję podjęliśmy szybko, chociaż pierwsze rozmowy w tej sprawie toczyły się już 12 lat temu.

Czyli właściciele, w tym samorządy wiedzą, że warto się do państwa zwrócić, gdy mają u siebie zagrożony zabytek.
Samorządy zwracają się dość powszechnie, większe, mniejsze... Muszę się uodpornić, ale nie jest łatwo, bo czasem dostaję wręcz błagalne listy od miejscowych pasjonatów zaangażowanych w ochronę zabytków. Bo przecież aby uratować obiekt, trzeba mieć najpierw pomysł, ale też i środki. Straciliśmy już w Polsce wiele obiektów zabytkowych, w ostatnich latach często przez nieświadomych inwestorów. Chciałbym, żeby na tym rynku pojawili się też inni gracze, to jest ciekawa nisza. Wartość tych nieruchomości będzie rosła, bo są niepowtarzalne. Chociaż procedury nie sprzyjają – na przykład jeżeli obiekt nie jest wpisany do rejestru zabytków, podatek od nieruchomości trzeba płacić już od momentu zakupu, a to są miliony złotych. Przy zakupie terenu poprzemysłowego trzeba zmienić studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego oraz miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego. Dalej idą decyzje środowiskowe i ustalenia z konserwatorem zabytków. Wreszcie lokalne grupy interesu – a tu nie każdy rozumie naszą misję.

Miejscowi zmieniają później zdanie? Choćby wtedy, kiedy wokół obiektu ożywia się rynek pracy?
W Żninie zatrudniamy, w przeliczeniu na etaty, 250 osób. Mamy świetny zespół głównie młodych ludzi, którzy nie wyjechali w świat, tam czują się w domu. To dobry region turystyczny – w ostatnim czasie przybyło restauracji, miejscowa kolejka wąskotorowa zyskała pasażerów. Zaczyna się dziać. A wcześniej wiele osób nie wiedziało, gdzie jest Żnin. To samo dotyczy Łochowa, mówił mi to sam burmistrz – nasz Pałac i Folwark Łochów spopularyzowały samą miejscowość.

Zapewne pomaga też działalność kulturalna i społeczna?
W ramach organizacji mamy muzeum – gromadzimy w nim wszystko to, co zastaniemy na placu budowy. Mamy też „opowiadaczy historii”, często byłych pracowników, tak jak w Żninie. Świetnie się w tej roli czują, bo to autentyczna historia ich życia. Poza tym w ramach grupy kapitałowej prowadzimy dwie organizacje pożytku publicznego – zajmują się m.in. zatrudnianiem osób z niepełnosprawnościami. Można powiedzieć, że to w pewnym zakresie wyręczanie samorządu, ale robimy to z pasji, z powołania. I jest nam dużo łatwiej, bo mamy mniej procedur niż instytucje państwowe czy samorządowe.

Często bywa pan w Trzebieszowie?
Zdarza się. Chociaż żyję trochę z boku, to wciąż mieszkam na terenie gminy i czasem odwiedzam samą wieś.

Dużo się tam zmieniło od czasu, gdy był pan wójtem?
Rolnicy się budują, mają dobry sprzęt... Mamy też świetne drogi – dużo jeżdżę rowerem, więc mogę ocenić. W tym roku planuję przejechać 3,6 tys. kilometrów, mniej więcej tyle ile mierzy granica Polski.

Pełnił pan urząd przez dwie kadencje...
...z przygodami.

Proszę przypomnieć.
Nie skończyłem żadnej z tych kadencji, zabrakło mi po pół roku. Za pierwszym razem radni mnie odwołali – chyba dlatego, że nie wchodziłem w układy personalne. Wtedy radni wybierali wójta, więc się zebrali i mnie odwołali. W tym samym czasie dostałem od wszystkich sołtysów listy poparcia z kilkoma tysiącami podpisów. Mieli nawet okupować urząd, ale zdecydowałem, że odstąpię. Odpocząłem, zająłem się firmą. Przed kolejnymi wyborami przyjechali radni – już inni – z propozycją, żebym znów został wójtem. Przyjechali nawet z sąsiedniej gminy – Zbuczyn – bo, jeśli nie w Trzebieszowie, to może u nich... W końcu się zgodziłem (w Trzebieszowie – przyp. red.), społecznie. Ale później weszła ustawa antykorupcyjna i jako przedsiębiorca musiałem zrezygnować. Ale to moje doświadczenie z samorządnością było bardzo cenne.

Co zostało po panu we wsi?
Drogi, parę szkół, wodociągi, ośrodek kultury, ośrodek zdrowia. 70 procent naszego budżetu szło na inwestycje, 10 proc. na administrację. Wtedy było mniej formalności – decyzje wydawaliśmy w ciągu jednego dnia. Dziś samorządom trudniej działać, dostają mniej pieniędzy i muszą pokonywać więcej procedur. Chciałbym, żeby władza zaufała samorządom – przecież nikt nie ma monopolu ani na pomysły, ani na uczciwość. Trzeba zaufać wyborcom.


Fot. Arche
 

 

Aby zapewnić prawidłowe działanie i wygląd niniejszego serwisu oraz aby go stale ulepszać, stosujemy takie technologie jak pliki cookie oraz usługi firm Adobe oraz Google. Ponieważ cenimy Twoją prywatność, prosimy o zgodę na wykorzystanie tych technologii.

Zgoda na wszystkie
Zgoda na wybrane