W samorządach

Reprywatyzacja w państwie teoretycznym

Mój profesor od literatury staropolskiej był niezwykle złośliwy, by nie rzec okrutny. Podczas egzaminu zwrócił się do jednej z koleżanek obkutej na cztery nogi: „Proszę pani, ma pani mnóstwo wiadomości poukładanych w głowie porządnie jak w szufladkach, ale – niestety – pomiędzy szufladkami beton”. I postawił dwóję. Przypomniałem sobie te słowa oglądając przesłuchanie warszawskiego urzędnika przez komisję reprywatyzacyjną. On też miał wiedzę zamkniętą w granicach biura, a z innymi wydziałami nie miał żadnej komunikacji. Przynajmniej tak twierdził. O ile jednak nieszczęsnej koleżance współczułem, to przesłuchanie urzędnika ogladałem z rosnącym rozdrażnieniem, wręcz z wściekłością na niego. Jak można, będąc prawnikiem i dyrektorem ważnego biura odpowiedzialnego za miliardowy majątek, tłumaczyć swoje ewidentne zaniedbania odpowiedzialnością innego wydziału, który w istocie mógłby zadziałać, gdyby miał informacje od tego dyrektora?

Okazuje się, że można, bo według tego pana, Urząd Miasta Stołecznego Warszawy działał tak: O tym, co o poszczególnych działkach wiedziało biuro nieruchomości, nie wiedział wydział prawny odpowiedzialny za składanie wniosków o nabycie spadku, zaś co o ustanawianiu kuratorów w postępowaniach reprywatyzacyjnych przed sądami wiedział wydział prawny, nie wiedziało nic biuro nieruchomości, a oba biura nie miały pojęcia, czy i komu państwo polskie wypłaciło rekompensaty za działki przejęte w wyniku tzw. dekretu Bieruta, bo wiedziało o tym Ministerstwo Finansów, które za to nie wiedziało, czy te grunty miasto wpisało do ksiąg wieczystych. Oczywiście, o działaniu obu biur i Ministerstwa Finansów nic nie wiedziały urzędy dzielnic, gdzie te działki się znajdowały, nawet jeśli były na nich wzniesione obiekty użyteczności publicznej należące do miasta. Przy okazji ów dyrektor nie był pewien, czy w stosunku do konkretnych nieruchomości prezydent miasta był właścicielem jako miasto czy jako skarb państwa i wyglądało to tak, jakby nie miał pojęcia, czy prezydent Warszawy ma jakiekolwiek kompetencje starosty w gospodarowaniu nieruchomościami skarbu państwa. Na tej niewiedzy żerowali gangsterzy w białych kołnierzykach, a im – jak sami sądzili – z racji, że jednak wiedzę posiadają, a także z racji przynależności do korporacji prawniczych, włos z głowy spaść nie może.

 

Nie wiem, czy regulaminy warszawskiego ratusza przewidują jakieś procedury przepływu informacji między wydziałami, czy zostawiono to inwencji urzędników, którzy jednak w tej sprawie inwencją się nie wykazali. Jak by nie patrzeć, kierownictwo urzędu nie wypełniło swego podstawowego obowiązku: zapewnienia koordynacji działania poszczególnych komórek administracji miejskiej oraz współdziałania ich z administracją rządową oraz sądami. W rezultacie miasto straciło miliardy, a 40 tysięcy lokatorów zostało wyrzuconych z kamienic na bruk. I żeby była jasność, to nie jest wina tylko obecnej prezydent miasta. Ten stan trwa już od czasów Pawła Piskorskiego, przez Lecha Kaczyńskiego i Kazimierza Marcinkiewicza, aż do Hanny Gronkiewicz-Waltz. I jak w źrenicy oka pokazuje praktykę działania tzw. państwa – w tym przypadku miasta – teoretycznego.

 

Panowie i Panie Wójtowie, Burmistrzowie, Prezydenci, Starostowie i Marszałkowie! Wyciągnijcie wnioski z tej smutnej lekcji i zadbajcie, by wasi urzędnicy kompleksowo rozwiązywali problemy, a nie tylko urzędowali na swoich grzędach. Bo w przeciwnym wypadku gdy coś nie zadziała, to ci urzędnicy zrobią z siebie i z was idiotów, jak ten dyrektor z władz Warszawy. A mieszkańcy złośliwie zakpią z was w wyborach, jak wspomniany profesor na egzaminie z literatury staropolskiej.

Aby zapewnić prawidłowe działanie i wygląd niniejszego serwisu oraz aby go stale ulepszać, stosujemy takie technologie jak pliki cookie oraz usługi firm Adobe oraz Google. Ponieważ cenimy Twoją prywatność, prosimy o zgodę na wykorzystanie tych technologii.

Zgoda na wszystkie
Zgoda na wybrane