Rozmowy Wspólnoty

Organizacje pozarządowe wykonują ważną i świetną robotę

W naszej gminie działa kilkadziesiąt NGO’sów, chociaż mamy raptem 10 sołectw, 11 miejscowości i 6,5 tysiąca mieszkańców. Połowę rzeczy nieinfrastrukturalnych oraz nieoperacyjnych, ale takich codziennych, robią nam takie organizacje. Ja chwalę sobie ten terror społeczny – mówi Joanna Wons-Kleta, wójt gminy Pawonków.

„Zaproś wójtkę na dywanik” – Tak nawołuje pani mieszkańców do kontaktów z panią. Co to za język? Jak w ustawie o samorządzie gminnym nazywa się stanowisko, które pani zajmuje?

To zawołanie poza trybem.

Co to znaczy poza trybem?

Moje stanowisko to wójt, nie wójtka. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z kagańców prawnych, jakie nakładają na nas ustawy, ale ludzie nie odróżniają Asi Wons-Klety, czyli mieszkanki gminy Pawonków, którą znają od kilkudziesięciu lat, od wójta Joanny Wons-Klety, która jest organem administracyjnym. Czy piszą coś do mnie w trybie kodeksu postępowania administracyjnego, czy po prostu zaczepiają mnie pod kościołem, w sklepie i chcą ode mnie jakiejś informacji, gdy składają wnioski, albo piszą przez WhatsAppa czy Messengera, to dla nich nadal jestem ta sama ja.

A na dywanik zostałam raz wezwana przez kilkudziesięcioletnią panią Janinę, która była niezadowolona z drogi. Drogę wysypaliśmy grubym tłuczniem i źle się po niej jeździło, a pani Janina posługuje się wózkiem do pomocy przy chodzeniu. Tak bardzo była na mnie zła, że kazała mi przyjechać i zobaczyć, jak ona ma po tej drodze chodzić. Ja oczywiście skorzystałam z tego wezwania na dywanik. Na początku rozmowy po prostu mnie ochrzaniła, a potem rozmawiałyśmy o jej problemach. Wtedy zdałam sobie sprawę, że takich pań Janin może być więcej. Te osoby korzystają z internetu, wiedzą, że jest tam mój numer telefonu, ale są niemobilne i nie mogą przyjechać do urzędu czy na spotkania, które organizuję. Wtedy z panią Janiną wymyśliłyśmy, że te osoby mogą wezwać mnie na swój dywanik, czyli do domu. No i temu pomysłowi leci już drugi rok.

Jest pani młodym samorządowcem o świeżym spojrzeniu na funkcjonowanie tej części administracji państwowej. Co chciałaby pani zmienić, aby poprawić działanie gmin?

Chciałabym, żeby wszystkie gminy były podobnie traktowane w trakcie legislacji, bo ja mam przekonanie, że tak nie jest. Widać silniejsze lobby po stronie dużych samorządów. Ich głos jest bardziej słyszalny i czasem uchwalane są przepisy działające na szkodę, albo po prostu niedostosowane do warunków życia w małych miejscowościach.

Przyznam, że pani mnie trochę zaskoczyła. W poprzedniej kadencji to właśnie duże miasta ostro krytykowały rząd, że dzieje im się krzywda i że rząd preferuje tych najmniejszych.

Cóż mam panu powiedzieć. My mieliśmy przez pięć ostatnich lat tyle różnych problemów, że czasem wydaje mi się, że przerobiliśmy już wszystko, co tylko można. Śmiałyśmy się z naszą przewodniczącą rady, że brakuje nam tylko wybuchu wulkanu, bo wszystkie kataklizmy, jakie mogły na nas spaść, to spadły.

Pierwszy kataklizm spadł na mnie w dniu, kiedy objęłam urząd. Rano okazało się, że na ten dzień zaplanowano negocjacje umów grupy zakupowej w sprawie odbioru śmieci z gmin. Wcześniej w obawie przed konsekwencjami wyborczymi wójtowie nie ogłosili przetargu, a w 2018 roku ceny za wywóz odpadów bardzo wzrosły. W konsekwencji wraz z innymi gminami z powiatu lublinieckiego mieliśmy podpisać umowę z wolnej ręki. Jak zapewne się pan domyśla, absolutnie nie zgadzałam się na to. Napięta sytuacja śmieciowa ciągnęła się lata, doszło do tego, że kontrahent zadzwonił do mnie, że albo się zgadzam na podwyżkę, albo on nie wyjedzie. Ja bardzo źle reaguję na szantaże, więc uprzedziłam mieszkańców, że odbioru prawdopodobnie nie będzie. To był dla mnie ogromny stres, ale facet wymiękł.

Wróćmy do deklaracji, czym się będzie pani zajmowała w Związku Gmin Wiejskich. Jakie inne działania i jakie wartości będzie pani forsowała w aktywnościach zarządu tego związku?

Jako przykład mogę podać ostatnią problematyczną kwestię legislacyjną. Chodzi o system kaucyjny, co do którego mam silne przekonanie, że uderzy w małe gminy. Bez rozszerzonej odpowiedzialności producenta, jaka jest w innych krajach, a nie takiej, którą rządzi lobby wielkich koncernów, gminy naprawdę dostaną po uszach. Już dzisiaj sposób wyliczania poziomu recyklingu promuje większe jednostki, w których są prężnie działające punkty skupu odpadów. Punkty te oferują dobre ceny i ludzie przywożą tam z różnych stron powiatu odpady z tworzyw sztucznych, złom, makulaturę i inne. Wszystko to wlicza się do poziomu recyklingu gminy, na terenie której znajduje się punkt skupu. Gdyby to było powiązane z PESEL-em, z adresem zamieszkania sprzedawcy, wtedy skup raportowałby, skąd pochodzą odpady. To byłoby sprawiedliwe i sensowne.

Przecież całe to raportowanie to jakiś absurd.

Ten absurd odbija się na kieszeniach mieszkańców gminy Pawonków. Już w tej chwili mamy decyzję i musimy zapłacić 41 tys. zł kary za brak osiągnięcia poziomu recyklingu. To są konkretne pieniądze. A takich kar będziemy mieli więcej.

I teraz wracając do braku rozszerzonej odpowiedzialności producenta – muszę powiedzieć, że pozbędziemy się z naszego systemu odpadowego dwóch najlepszych frakcji, czyli butelek szklanych, opakowań PET, bo one trafią do automatów przy dużych sklepach, jakich u nas nie ma. W efekcie nasi mieszkańcy za opakowania szklane będą musieli płacić podwójnie. Ja to powiedziałam pani minister Sowińskiej, ale dostałam odpowiedź, że mieszkańcy Polski oczekują systemu kaucyjnego. Oni jednak oczekują systemu kaucyjnego po to, żeby śmieci nie walały się w rowach. A tam leżą głównie małpki i jednorazowe kubki z McDonald’sa oraz Orlenu, gdzie można kupować kawkę na wynos. Mieszkańcy się zdziwią, bo małpki nie podlegają systemu kaucyjnemu.

Brała pani udział w licznych panelach Pracowni Samorządowej Fundacji Batorego oraz innych NGO’sów, które są postrzegane jako lewicowe. Jak podoba się pani koncepcja życia społecznego proponowana przez te środowiska – mam na myśli terror partycypacji, obsesję jawności, hodowlę sygnalistów, czyli donosicieli, merytokrację różnych paneli eksperckich organizowanych przez aktywistów bez mandatu wyborczego?

Uwielbiam terror partycypacji i mam obsesję jawności! Ja urzędników uczę, a wydaje mi się, że przez te pięć lat już nauczyłam, że wszystkie decyzje musimy podejmować w taki sposób, byśmy byli w stanie jasno i konkretnie mieszkańcom odpowiedzieć, dlaczego tak zrobiliśmy. Mało tego, nasi urzędnicy, a mamy ich w urzędzie dwudziestu sześciu, za Siecią Obywatelską Watchdog Polska uważają, że prawo do informacji to prawo człowieka. Gdyby naprawdę mieszkańcy korzystali z tego prawa tak obsesyjnie, jak pan to powiedział, to rządy w Polsce wyglądałyby inaczej.

Ale jeśli ludzie nie chcą i mówią: wybraliśmy sobie tych radnych i tego wójta, niech on robi to za co mu płacimy, a my po prostu zajmiemy się swoim życiem? Po co mamy latać i wysłuchiwać jakichś ludzi, którzy nie mają mandatu, a mówią nam, co powinniśmy zrobić i jak powinniśmy żyć?

A gdzie tak się dzieje?

Mam na myśli panele eksperckie organizowane przez aktywistów, które w sposób dość brutalny próbują wkraczać w kompetencje rady, narzucając radnym, opinii publicznej, wójtowi, jak należy pracować i działać.

A może one po prostu poszerzają światopogląd?

No wie pani? Czy terroryści ekologiczni poszerzają komuś światopogląd? Miała pani ostatnio przykład skutków ich poszerzania światopoglądu w Kotlinie Kłodzkiej i w Nysie.

No dobrze, mówi pan o poziomie ogólnopolskim, a popatrzmy na małą gminę. W naszej działa kilkadziesiąt organizacji pozarządowych. Mamy raptem 10 sołectw, 11 miejscowości i 6,5 tysiąca mieszkańców. Osobiście jestem członkinią założycielką jednej, a nawet dwóch, bo jeszcze ostatnio koła gospodyń wiejskich w mojej miejscowości. I powiem szczerze, że z perspektywy wójta połowę rzeczy nieinfrastrukturalnych oraz nieoperacyjnych, ale takich codziennych, robią nam organizacje i powiem panu, że chwalę sobie ten terror społeczny. Czasami mam nerwy, kiedy przychodzą i mówią, co mam robić, bo wiem, że się nie znają i będą z tego powodu problemy formalne, ale wtedy muszę się skoncentrować i wytłumaczyć, dlaczego nie mają racji i trzeba inaczej.

To porozmawiajmy o solidarności. O konkretnej pomocy dla ludzi oraz instytucji dotkniętych przez ostatnią powódź. Na kogo mogła pani liczyć, organizując pomoc dla powodzian?

Na organizacje pozarządowe.

Na które?

Najważniejsze były ochotnicze straże pożarne, szczególnie jeden strażak, potem włączyli się kolejni. I to oni koordynowali zbiórkę pomocy oraz przygotowywanie przez koła gospodyń wiejskich posiłków i wyposażenia dla ludzi, którzy jechali do gminy Kłodzko do pracy przy usuwaniu skutków powodzi. Podchodzili do tego bardzo profesjonalnie.

Ja wiem, że w Pawonkowie zorganizowaliliście naprawdę duże centrum i ogromną pomoc, ale proszę mi powiedzieć, jakie organizacje ekologiczne włączyły się do tej działalności, poza strażakami i kołami gospodyń wiejskich?

Nie mam tu żadnej organizacji ekologicznej, ale gdybym miała, to bym z nią współpracowała. Ja korzystam ze wszystkich zasobów, jakie są. Organizacji ekologicznych nie mam, ale mam mieszkańców, którzy w tych organizacjach znani są w całej Polsce. Chyba nawet mieli jakąś sprawę sądową wskutek trudności komunikacyjnych z myśliwymi. Szczegółów nie znam, ale pomagali mi przy zabezpieczaniu terenu przed potencjalną powodzią.

12 i 13 września ogłosiła pani na Facebooku bardzo mocne apele do mieszkańców Pawonkowa i całej gminy, aby z uwagi na niż genueński przygotowali siebie i dobytek na ewentualną powódź. W tym czasie premier uspokajał, że prognozy nie są przesadnie alarmujące. Skąd pani wiedziała lepiej od Tuska, co należy robić?

Nie wiem, może trochę uczyłam się geografii. Mam też duży szacunek do przyrody, a jako chemik z wykształcenia wiem, że nad pewnymi zjawiskami nie da się zapanować. Miałam nadzieję, że te prognozy się nie sprawdzą, bo były bardzo niepokojące. Widać było, jak ten niż się kręci, natomiast nie było wiadomo, czy on w takim kształcie do nas dojdzie. Ale bałam się, że będziemy nieprzygotowani, a mnie po prostu nie będzie na miejscu, więc postanowiliśmy przeprowadzić wszystkie działania zabezpieczające. Wsparła mnie w tym moja ekipa, włącznie ze strażakami i z ekologami również. Tych ostatnich prosiłam, żeby monitorowali rzekę. Tu pochwalę ekologów, którzy każą utrzymywać tamy bobrowe. Mamy jedną, niewielką rzekę, ale gdyby faktycznie spadło tu – jak zapowiadano – 380 litrów na metr, to płynęlibyśmy bardziej niż Kotlina Kłodzka. U nas nie byłoby aż tak rwącej wody, ale ta woda spadłaby i po prostu stała. Mielibyśmy z nią problem przez bardzo długi czas, bo mamy takie miejsca, z których woda wolno spływa. Otóż na naszej rzece są dwie tamy bobrowe, przed którymi znajdują się łąki, na które woda mogłaby się wylać chroniąc trzy miejscowości. Na szczęście u nas do powodzi nie doszło.

 

Aby zapewnić prawidłowe działanie i wygląd niniejszego serwisu oraz aby go stale ulepszać, stosujemy takie technologie jak pliki cookie oraz usługi firm Adobe oraz Google. Ponieważ cenimy Twoją prywatność, prosimy o zgodę na wykorzystanie tych technologii.

Zgoda na wszystkie
Zgoda na wybrane